Piją dla animuszu, poprawienia humoru albo rozluźnienia. Jedni upijają się do nieprzytomności, inne sięgają tylko po jedno piwo czy dwa kieliszki wina. Często dopiero życiowe dramaty powodują, że muszą się przebudzić. Marta opowiada, jak trzeźwiała.
To, że Marta jest alkoholiczką dowiedziała się przypadkiem, kiedy trafiła do szpitala z cukrzycą. Była zaskoczona, w pierwszej chwili nie uwierzyła lekarzowi. Buntowała się, bo przecież nie upijała się na umór,nie zataczała się. Dzieci zawsze były wyszykowane do szkoły, mąż miał czystą koszulę do pracy – jest nauczycielem matematyki.
Ona prowadzi swoją firmę księgową, biuro ma na dole, wystarczyło zejść kilka pięter niżej. Widziała rodziców z piwem pod sklepem i ich brudne, głodne dzieci. Na Śląsku, gdzie mieszkają, takich rodzin nie brakuje.
Marta nigdy niczego nie zaniedbała. Większość moich pacjentek, to kobiety, które nie upijają się na umór,ale wypijają kilka kieliszków wina lub jedno piwo dla rozluźnienia,nagrodzenia się po ciężkim, pracowitym dniu albo rekompensowania sobie nieprzyjemnych sytuacji.
Taki alkoholizm może pozostać niezauważony przez całe lata. Dopiero, kiedy zabraknie tego kieliszka wina, okazuje się, że jest duży problem – mówi Robert Rejniak, terapeuta uzależnień z Zespołu Psychoterapeutyczno-Szkoleniowego Terapeutica w Bydgoszczy, autor wielu programów profilaktycznych, terapeutycznych i szkoleniowych.
Marta bardzo źle znosiła pobyt w szpitalu, ciągle była poddenerwowana,miała wahania nastroju. Z minuty na minutę potrafiła ze skrajnej depresji wpaść nagle w radość i znowu w depresję. Czuła się, jak chora psychicznie. Nie chciała słuchać lekarza, prosiła o jednoosobową salę,bo inne pacjentki z nią nie wytrzymywały. Przyszedł do niej psycholog,długo rozmawiali. Zapytał ją, czy pije alkohol.
Powiedziała, że okazjonalnie, ale od nitki do kłębka… wyszło, że okazja jest codziennie. Bo wpadła do niej koleżanka albo ona wyszła ze znajomymi tylko na jedno piwo. Potem uświadomiła sobie, że w jej domu zawsze był alkohol. Najczęściej czerwone wino. Ale nigdy by nie pomyślała, że dwa kieliszki czerwonego wina mogą doprowadzić ją do alkoholizmu.
Dopiero,jak zabrakło tej „kropelki” alkoholu okazało się, że nie może bez niej funkcjonować. – Uświadomiłam sobie, że codziennie piłam alkohol, bo tylko tak potrafiłam się rozluźnić. Kiedy siadałam sobie z książką w fotelu i kieliszkiem wina albo martini, zaczynałam czuć się naprawdę dobrze. Jak zdarzały się wieczory że nie było wina, czegoś mi brakowało. Na swoje nieszczęście mieszkam tuż nad całodobowym sklepem monopolowym. Lekarz powiedział, że picie alkoholu przy cukrzycy to pewna śmierć. A ona miała przecież dwójkę dzieci. Synek chodził do drugiej klasy szkoły podstawowej, córeczka była w zerówce.
Najtrudniejszą rzeczą było powiedzenie mężowi, że będzie chodziła na terapię, że sama nie da rady.Pamięta jego zdziwienie, bo żonę naprawdę pijaną widział może ze cztery razy w życiu, a tutaj słyszy, że jest alkoholiczką, bo nie może zrezygnować z kieliszka wina. –
Trzeźwieję, ale to jest strasznie trudne. Boję się, że nie dam rady.Uczę się inaczej rozluźniać, ale kiedy jestem zdenerwowana, muszę ostatkiem sił powstrzymywać się. I jeszcze ten cholerny sklep na dole,wystarczy zejść kilka pięter. Rodzina okazuje się bardzo wyrozumiała,mąż mnie wspiera. Chociaż czasami nie mogę znieść tej jego podejrzliwości. Niby całuje mnie na powitanie, ale wiem, że bada, czy nie śmierdzę alkoholem. Pierwszy raz mi nie ufa. I muszę zrobić wszystko, żeby to się zmieniło.
Marta


W poszukiwaniu… ulgi
Mam na imię Tadeusz i jestem alkoholikiem. Urodziłem się prawie pół wieku temu w małym miasteczku na wschodzie polski. Dom jak dom, taki sam, jak wiele innych I dzieciństwo także zwyczajne. Może nie idealne, ale tez nie najgorsze. Rozwiedzeni rodzice, przyzwoici dziadkowie, alkohol tylko z okazji rodzinnych uroczystości.. Ale coś było nie tak… nie z domem, nie z ludźmi, którzy mnie otaczali… ale ze mną. Jakieś wrażenie, że nie bardzo pasuję do tego domu, szkoły, do tego miasteczka. Tak jakbym urodził się nie na tej planecie, na której powinienem. Życie, nawet w dzieciństwie, z tym ciągłym myśleniem o sobie, o tym jak mnie widzą, co o mnie myślą i uczucie niedopasowania do realnego świata. Ucieczka w książki, fantazje i marzenia. Pewnie typowe dla wielu dzieciaków, mnie jednak to pozostało na lata. Dzisiaj wiem, że towarzyszyły temu uczucia lęku, wstydu, poczucia winy (często bez żadnego konkretnego powodu) stan, który jak wiele lat później przeczytałem w Wielkiej Księdze dr Silkworth nazwał stanem niepokoju, rozgniewania i rozgoryczenia. I życie moje, jako dziecka, skoncentrowane było na znalezieniu uczucia ulgi. Szukajcie a znajdziecie, mówi ludowa mądrość. I znalazłem. W wieku lat siedemnastu. Nigdy nie zapomnę tego uczucia i stanu, w którym się znalazłem po wypiciu pierwszych łyków taniego wina, gdzieś w jakimś sadku. ULGA………to było wspaniałe uczucie. I chciałem pić więcej, od razu zakochałem się, może nie w alkoholu i w jego smaku (czasami był ohydny), ale w stanie, który powodował. Zdawało mi się wtedy, że znalazłem swoje miejsce na ziemi. Znikało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki to uczucie wyobcowania. To była już ta planeta. Bardzo szybko picie alkoholu stało się najważniejszą czynnością mojego życia. Starałem się to ukrywać, czasami racjonalizować i usprawiedliwiać. Ale bylem w stanie zrobić wszystko by się napić. Dość szybko zacząłem przekraczać granice dobrego wychowania, zasad moralnych i przekonań, których tak bylem pewien. Szybko zacząłem akceptować rzeczy i zachowania, które w teorii były dla mnie nieakceptowalne. Kłamstwa, drobne, kradzieże pieniędzy z portmonetki mojej mamy. Liczyło się tylko jedno. ULGA. Moje picie dość szybko zmieniło i zweryfikowało moje plany życiowe. Degradacja środowiskowa (byłem w stanie pójść by pic alkohol do ludzi, którymi gardziłem), utrata zainteresowań, kłopoty w kolejnych szkołach… Zmiany środowiska. Wyjazdy do innych miejsc. Z czasem i do innych krajów. Listę można by ciągnąć i ciągnąć. Picie alkoholu zmienia plany życiowe. Tak było w moim przypadku. Dość szybko zorientowałem się, że coś z moim piciem jest nie tak. Świadczyły o tym planowane okresy abstynencji… Z powodu… albo i bez powodu. Postanowienia i przysięgi. To nic innego jak próby kontrolowania swojego picia. Podejmowane przeze mnie przez lata niezliczoną ilość razy. Próby udowodnienia sobie i innym tego, czego udowodnić się nie da. Najgorsze w tym wszystkim było to, iż nie potrafiłem nigdy przyznać się do kłopotów i do tego, że nie radzę sobie z życiem. Przyznać się i poprosić o pomoc. Po prostu. Zrobić to, co robią inni ludzie wtedy, gdy są w kłopotach, oni szukają pomocy i z niej korzystają. Dwadzieścia jeden lat temu trafiłem do wspólnoty AA, właściwiej chyba byłoby napisać, że wpadłem tylko na chwilę. Po pomoc, ale nie potrafiłem uczciwie przyznać się do tego, co mi naprawdę dolega. Moje picie alkoholu było tylko czubkiem góry lodowej… pod powierzchnię wody nie chciałem i na tamten czas nie bylem w stanie nawet zajrzeć. Dlaczego? Bo musiałbym przyznać się do porażki, do tego, że nie radzę sobie sam ze swoim własnym życiem.. Cena, którą przyszło mi za taka postawę zapłacić była wysoka. Wymyśliłem sobie na przykład, że się ożenię i że sam ten fakt spowoduje, że to szaleństwo się skończy. Myślałem wtedy, że się ustatkuję będę dobrym mężem, ojcem, odpowiedzialną głową rodziny. Zupełne oderwanie od realnego świata, rzeczywistości. Wiele lat później odkryłem, że jest to jedna z podstawowych cech szaleństwa zwanego chorobą alkoholową. Znane ogólnie pojęcie szaleństwa, to robienie w kółko tych samych rzeczy, powtarzanie tych samych błędów, z nadzieją uzyskania innych rezultatów. Do czasu mojego małżeństwa, głównie ja ponosiłem konsekwencje swojego pijaństwa i sposobu życia. Krzywdziłem teą innych, traciłem przyjaciół. Ale nadszedł moment, w którym zacząłem krzywdzić osoby mi najbliższe, chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Tak naprawdę to nie interesował mnie nikt i nic. Tylko własne zachcianki i przyjemności. Kosztem innych najczęściej. Wszystkie zmiany, jakich dokonywałem, zmianę otoczenia, miejsc, ludzi, tłumaczyłem sobie poszukiwaniem sensu życia, poszukiwaniem siebie. Alkoholowe brednie. Po prostu. Tak naprawdę to była ucieczka, ciągle uciekanie od siebie i innych ludzi i od konsekwencji. Dziś wiem, że uciec się od tego nie da. Od pierwszego mitingu straciłem co prawda tzw. komfort picia, ale to było wszystko. Nazwałem się nawet alkoholikiem. I uwierzyłem w coś, co jest kompletnym szaleństwem. W to że abstynencja równa się trzeźwieniu. Ze wystarczy po prostu nie pic. I wszystko się ułoży… samo się ułoży… jakoś się ułoży… Ale wiem dziś, że to przyjście na miting uratowało mi życie, te okresy abstynencji dwu- i prawie trzyletniej, wielokrotnie ponad rocznej. Przez te dziewiętnaście lat piłem może jakieś dwa-trzy lata. Gdyby nie AA, te proporcje byłyby zupełnie odwrócone. O ile moje picie nie zaprowadziłoby mnie wcześniej na cmentarz. Życie rodzinne to była kolejna porażka. Pod pretekstem zarobienia pieniędzy, po to by poprawić jakość naszego życia, wyjechałem za granicę. Kolejna ucieczka. Po prostu. A tam? Cóż… hulaj dusza, piekła nie ma. Całe życie goniłem za czymś, za ułudą, że jak to dostanę, to wszystko się zmieni. Z pieniędzmi było to samo. Miałem nareszcie pieniądze. I zmieniło się. Na gorsze. Podwójne życie, zabawy, żadnej odpowiedzialności. W okresach abstynencji chodziłem nawet na mitingi. Pochwalić się… kolejnym samochodem, na przykład. Słyszałem ludzi, którzy mówili, że jest jakiś program, niektórzy mieli sponsora, że może należy coś zrobić, wrócić do przeszłości, coś naprawić. To było nie dla mnie. Przecież ja nic nie muszę. I setki razy słyszałem czytane na początku każdego mitingu zdania. „Niektórzy z nas trzymali się starych sposobów myślenia, MUSIELISMY pozbyć się ich całkowicie”. Nie, to jakaś teoria, książki, które tak naprawdę nic nie znaczą. Przecież ja nie pije. I co jakiś czas kolejna próba, Z nadzieją, że tym razem już wiem, że teraz się uda, teraz przechytrzę. I następna porażka. Każda z nich coraz bardziej bolesna. Ulegałem też takiemu złudnemu wrażeniu, że jak o czymś wiem, to już to mam. Teoria, gadanie, pouczanie innych… mój poziom arogancji sięgnął zenitu. We wspólnocie, której spoiwem jest przyjaźń, ja nie miałem żadnych przyjaciół. I to oczywiście była ich wina. Ze mną po prostu nie dało się przyjaźnić. Teraz to wiem. W miarę upływu kolejnych lat picia/nie picia przestałem radzić sobie z życiem na każdej płaszczyźnie. Kontakt z rodziną zerwany, znajomi się odsunęli, pieniędzy zaczęło mi brakować. Zostałem sam i na nowo pogrążyłem się w alkoholowym szaleństwie. Próbowałem się jeszcze ratować, wróciłem do Polski na trzymiesięczną terapię. Ale po raz kolejny nie bylem uczciwy. Wróciłem tam pewnie odpocząć. Kilka miesięcy abstynencji i powrót za granicę. Ta sama historia jak w „Dniu świstaka”. Wylądowałem na ulicy. Rozpacz, frustracja i beznadzieja. Skraj przepaści, jak nazywa to Wielka Księga. Wróciłem na miting. Wróciłem do AA. I nie wiem skąd, ale od pierwszego dnia wiedziałem, że jeżeli chcę zmiany swojego życia, to musze zrobić coś innego niż do tej pory. Nic się nie zmieni, jak się niczego nie zmieni – powtarzali przez lata jak mantrę weterani AA. I chyba zrozumiałem, co mieli na myśli. Pojawiło się jakieś światełko w tunelu, nadzieja, że nie wszystko stracone. Nagle, sam nie wiem jak to się stało, porzuciłem stary sposób myślenia. Poprosiłem o pomoc drugiego człowieka, kogoś, kto przeszedł przez to samo piekło i dzięki tej wspólnocie, programowi 12 kroków i swojemu sponsorowi znalazł rozwiązanie dla swojego problemu. Znalazł sposób. Przez te wszystkie lata powtarzałem jak papuga, że każdy ma swoją drogę i ja tez musze znaleźć swoja. Dziś wiem, że mówiłem tak, bo nie chciałem pójść ta drogą, która tak wielu poszło przede mną. Droga duchowego rozwoju. I nie w pojedynkę. I pamiętam, że poczułem ULGĘ. Taką, jakiej zawsze szukałem. I po raz pierwszy to odczucie nie miało związku z piciem. Dla mnie był to cud. Moj sponsor uznał, że musimy wziąć się szybko do pracy, a na moje nieśmiałe „daj czas czasowi” powiedział tak: „Tadek, spójrz na swoje życie, masz wiele, ale jednego to ty już nie masz. Czasu! Ta choroba chce cię zabić!”. Brutalne słowa, ale dałem mojemu sponsorowi pozwolenie na taką ingerencję w moje życie. Zaufałem mu, wiedząc, że sam przez to przeszedł. Poznałem też jego sponsora, co było dla mnie ważne, bo dało mi pewność, że jego doświadczenie zakorzenione jest w zbiorowym doświadczeniu wspólnoty AA. Pamiętam, że ku mojemu zdziwieniu zaczęliśmy od przeczytania ostatnich kilku zdań z Wielkiej Księgi …oddaj się Bogu, jak go sam pojmujesz… uporządkuj swoja przeszłość… dziel się tym co odkrywasz.
To jest duchowy program zdrowienia. Sugerowany program działania. Wybór należy do ciebie – to usłyszałem na pierwszym spotkaniu. I powiedziałem, że tak, wybieram tę drogę, wypróbowaną przez tak wielu. Proste sugestie, ale niełatwe. Codzienna modlitwa, lista wdzięczności, mitingi, telefon do sponsora i innego alkoholika, czytanie literatury. I służba. Przez pierwszy rok zmywałem szklanki i parzyłem herbatę. W kroku pierwszym dostrzegłem swój problem, którym oprócz bezsilności wobec pierwszego kieliszka okazało się całkowita nieumiejętność radzenia sobie z codziennym życiem, krok drugi wskazał mi na rozwiązanie, którym okazała się świadomość, iż sam sobie nie poradzę i w kroku trzecim podjąłem decyzję o podjęciu działania. Oprócz pomocy drugiego człowieka, ja Tadeusz alkoholik potrzebowałem pomocy i opieki Boga. Podjąłem decyzję że jestem w stanie zrobić wszystko, aby wytrzeźwieć. I wiedziałem, ze jestem na właściwej drodze. I znów przypomniał mi się kolejny fragment z rozdziału „Jak to działa”, którego słuchałem przez lata na początku każdego mitingu: Jeżeli czytelnik tej książki poweźmie decyzje, że pragnie tego, co my w AA posiadamy i że jest w stanie zrobić wszystko, aby ów cel osiągnąć, wtedy jest już przygotowany do postawienia pierwszych kroków. Następnie zgodnie z sugestiami tego programu zawartymi w Wielkiej Księdze i z praktyczną pomocą sponsora, przystąpiłem do porządkowania własnej przeszłości, To było niełatwe, W kroku czwartym przyjrzeć się sobie, temu wszystkiemu, co wyrabiałem przez cale życie, pozbyć się uraz i pretensji, które hodowałem i nosiłem w sobie przez te wszystkie lata i zobaczyć swoje własne wady charakteru. Włożyłem w to sporo wysiłku, ale okazało się to możliwe. Gdy wyznałem to w kroku piątym Bogu, sobie i swojemu sponsorowi, odczułem po raz kolejny ULGĘ. Uwolniłem się wtedy od obwiniania wszystkiego i wszystkich za to, jak wygląda moje życie. Zobaczyłem, że nikt nie przykładał mi pistoletu do głowy mówiąc: pij! albo: kłam! lub: kradnij. To były moje wybory. Świat jest, jaki jest i to ja powinienem się zmieniać. Dostrzegłem swe wady charakteru, o których istnieniu nie miałem pojęcia i z pomocą mojej Siły Wyższej zacząłem pracować nad tym, by się ich pozbywać. Najtrudniejszy był dla mnie krok ósmy, w którym zgodnie z sugestią mojego sponsora musiałem „wejść w buty” osób, które krzywdziłem I napisać, jak ja bym się czuł, gdyby ktoś zrobił mi takie rzeczy, jakie ja czyniłem innym ludziom. Zobaczyć, jak się czuła moja mama, żona, córka, moi przyjaciele i znajomi. Ci wszyscy, których krzywdziłem. Moj sponsor „poprosił” mnie bym listę kroku ósmego napisał w ciągu dwóch tygodni. Były to najbardziej bolesne i zarazem najbardziej oczyszczające tygodnie mojego życia. Zostałem przygotowany, by spotkać się z nimi ponownie. By spotkać się z drugim człowiekiem. To niełatwe, ale możliwe. Spotkałem się z wieloma. Doświadczyłem ciepła i wsparcia. Nigdzie nie zostałem odrzucony. Nawiązałem kontakt z rodziną. To dopiero początek odbudowania relacji, leczenia ran. Córka powiedziała mi: “chcesz być ojcem pokaz to w czynach!”. Mam kontakt z żoną, mamą i wieloma ludźmi z dawnych lat. Od żony usłyszałem – „cały czas miałam nadzieje ze się obudzisz z tego szaleństwa”. Wiem, że wiele zależy ode mnie; planuję działania i działam, ale rezultaty pozostawiam Bogu. Kolejne kroki to codzienne praktykowanie tych zasad we wszystkich moich poczynaniach. To też nie łatwe. Odzywa się we mnie czasami chęć pójścia na skróty, łatwiejszą droga, ale staram się to odrzucać. Nie jestem już sam i to jest piękne. Praca nad programem zajęła mi kilka miesięcy i kolejną sugestią mojego sponsora było to, bym dzielił się tym, co posiadam z innymi. I na mitingach i jako sponsor… Jeśli znajdą się chętni. O dziwo znaleźli się. I dziś musze powiedzieć, że praca z drugim alkoholikiem jest dla mnie czymś ważnym. Przede wszystkim zdałem sobie sprawę z tego, że pomagając im, pomagam też sobie i zabezpieczam się przed pierwszym kieliszkiem, jak pisał o tym doktor Bob. Jeżeli dobry Bóg pozwoli, to za 2 tygodnie będę obchodził drugą rocznicę swojej trzeźwości. Nie jestem doskonały. Popełniam pewnie błędy. Ale dziś potrafię się do tego przyznać. W moim słowniku pojawiły się słowa proszę, dziękuję, przepraszam – wypowiadane z głębi serca, a nie od niechcenia. Nauczyłem się tolerancji i akceptacji dla inaczej myślących. Czasami nie radzę sobie z problemami dnia codziennego, ale dziś o tym wiem. Nie muszę oszukiwać siebie i innych. Wiem też, jak i gdzie zwrócić się o pomoc. Służba we wspólnocie jest ważną częścią mojego trzeźwienia i wcale nie dlatego, że jestem wyjątkowo zdolny i chętny. Kiedyś usłyszałem od jednego z weteranów: zanurz się, zakotwicz w AA i nie pozwól, by to co zyskałeś czy odzyskałeś dzięki tej wspólnocie, od tej wspólnoty Cię odciągnęło. To ważne słowa dla mnie. Pewnie tracę czasami równowagę i czuję się jak ten gość, co wydobywa i rozdaje złoto, zapominając czasami o jedzeniu. Pewnie tak. Wiem, że to dopiero początek wspanialej drogi. I jeśli będę trzymał się tego, co dostałem, nic złego mi nie grozi. A wizja trzeźwego życia, jaką zaraził mnie mój sponsor na pierwszym spotkaniu, urzeczywistniła się w moim życiu. Jest to coś, co mam i czym staram się dziś zarażać innych. Czasami nawet się udaje. Najważniejsze jest to, że nie muszę już gonić za wiatrem. I szukać ulgi. Znalazłem ją w tej wspaniałej wspólnocie ducha.
Tadeusz – alkoholik wdzięczny w działaniu

AAGeorge.
Jeszcze do niedawna nie myślałem o zaistnieniu w tym dziale, ale jednak kilka czynników wpłynęło na moją zmianę decyzji, więc zacznę sięgając do zamierzchłych czasów mojego dzieciństwa.
Wychowałem się w rodzinie dysfunkcyjnej mama Anioł, całą swoją siłę i energię poświęcała żeby niczego nam nie zabrakło wiązała koniec z końcem a resztkami sił zastępowała nam ojca alkoholika do dnia dzisiejszego czynnego alkoholika.
Dzieciństwo wspominam średnio ciekawie. Zakodowały mi się głównie czarne epizody z przed lat. Wiem, że powinienem ojcu wybaczyć żeby poprawić sobie komfort trzeźwienia, ale póki, co jeszcze nie jestem na to gotowy. Tułaczka od okna do okna i wypatrywanie czy ojciec wraca do domu i oczywiście, w jakim stanie upojenia. Najlepiej było jak był nawalony jak stodoła, bo nie trzeba było poświęcać dużo czasu żeby go uśpić. Wyznaczaliśmy dyżury z moją o cztery lata starszą siostrą, kto ma go ugłaskać do snu. Do dnia dzisiejszego pamiętam jego zgniłozielony sweter dużymi brązowymi łatami na łokciach przesiąknięty potem i knajpianymi oparami. Brzydziłem się do niego przytulić a co chwile całował mnie w usta. Trzeba było uważać na to, co się mówi, bo gdy kiedyś przez pomyłkę powiedziałem, że kocham bardziej mamę, oczywiście na jego żądanie, bo to było jedno z ulubionych jego pytań”, kogo bardziej kochasz mnie czy tą starą k….” Stłukł mamę, ciągał ją za włosy po podłodze, bo uznał, że buntuje dzieci przeciwko niemu. Przestał dopiero, gdy rzazem z siostrą klęcząc całowaliśmy go po rękach zanosząc się od płaczu i zapewniając, że jego bardziej kochamy… Taaaa miałem wtedy 4 może 5 lat a pamiętam to jak dzisiaj. Innym razem zagniotłem dwa pisklęta, kurczaki, bawiłem się w szkołę i włożyłem je do tornistra. Przestały się ruszać, więc poszedłem do ojca zapytać, czemu? Ściągnął mi spodnie i majtki i tłukł bezo pamiętania chwała bogu mama wróciła w tym czasie z pracy, bo nie wiadomo jak by się to skończyło. Sinego od kolan po łopatki zawiozła mnie do babci. Pamiętam jak mamy szwagier, twardy facet, gdy mnie zobaczył to płakał. Tłukł nas wszystkich gdzie popadło i czym popadło o każdej porze dnia czy nocy. Tłukł do omdlenia i nie czuł się winny hm mm nawet czuł się bohaterem, bo przecież jak powtarzał setki razy „Dałem wam życie a mogłem się spuścić na kamień” Ot kochający tata. Ucieczki w zimie w piżamach na boso były normą nie zawsze mama zdążyła nas ubrać. Kiedyś po szkolnej wywiadówce stłukł mojego brata tak, że aż stracił przytomność, zaciągnął go wtedy pod schody i zawołał mamę żeby sobie zabrała swojego sku……… W pewnym momencie na wyzwiska już nikt nie zwracał uwagi pewnie, że bolało, ale był czas przywyknąć. Horror, który trwał lata był oczywiście skrzętnie ukrywany, to, co działo się w domu było owiane tajemnicą. Oczywiście bardzo długo wstydziłem się tego, że mój ojciec jest alkoholikiem i funduje nam intymne piekiełko pod własnym dachem. Ironia losu… Obiecałem sobie, że nie będę taki jak ojciec… Taaaa
Jak tylko skończyłem 18 lat wyniosłem się z domu miałem po czubek głowy upodlenia. Zresztą nie tylko ja, bo każde z mojego rodzeństwa tuż po osiemnastce „uciekło” z domu.
Pierwszy raz narąbałem się bodajże w piątej klasie podstawówki i potem dopiero w ósmej, ale jak dobrze pamiętam nigdy nie potrafiłem powiedzieć stop. Chlałem dopóty dopóki był alkohol do picia lub do momentu, gdy padłem na pysk. Wiem, że już wtedy miałem problem z alkoholem i totalny brak kontroli nad piciem, ale wtedy nie kontrolowałem tylko picia. Z życiem jakoś sobie radziłem.
Mieszkałem ze swoją pierwszą miłością przez osiem lat w Warszawie. Piłem coraz częściej i coraz więcej, robiłem dziadostwo gdzie tylko się pojawiłem czy to na imprezie w knajpie, weselu czy rodzinnym spotkaniu. Pamiętam jak mama wiele razy mnie przestrzegała żebym nie skończył jak ojciec. Kurde mamo nie piję przecież więcej niż statystyczny Polak, taaaaa, pewnie. Prawdziwy cyrk zaczął się, gdy w 2002 roku przeprowadziłem się razem z Sylwią do Wejherowa. Nowe miejsce, nowa praca, nowi ludzie. Pracowaliśmy na Polu Golfowym. Sylwia do późna w pracy ja o szesnastej już kończyłem, więc piłem sobie coraz to więcej widywaliśmy się, mimo że mieszkaliśmy razem coraz rzadziej. Niby razem a osobno. Poznałem kobietę. Zakochałem się po uszy i na tamten moment byłem pewien, że Sylwia mnie już nie interesuje. I tak sobie ciągnąłem na dwa fronty robiąc z nich idiotki. Do momentu, gdy sprawa się rypła I dotarło do mnie, że tracę kobietę, którą znam i kocham od wielu lat. Pogubiłem się i zacząłem pić jeszcze więcej. Sylwie straciłem, Agnieszkę zostawiłem i zostałem sam… No nie tak do końca Wóda była ze mną. Po pewnym czasie udało mi się jakoś omamić Agnieszkę i zaczęliśmy się spotykać ponownie. Drugi raz już nie jest tak samo, oj nie jest. Straciła do mnie zaufanie. Pewnie się bała, że kolejny raz przestanę odbierać telefony. Piłem jeszcze więcej. Aga zaszła w ciążę i zamieszkaliśmy razem u jej rodziców snując plany, że kupimy własne mieszkanie. Ja w tym czasie pracowałem w Warszawie na weekendy jeździłem do Agi. Wtedy zacząłem chować w domu piwa, wódę. Komfort do picia miałem pierwsza liga. Cały tydzień piłem w Warszawie a jak jechałem do domu, pod pretekstem odreagowania stresów w pracy kupowałem sobie dwa „legalne” piwa, które sączyłem cały wieczór na przemian z wódą w kotłowni i piwem z garażu. Na każdą sugestię, że piję za dużo, bo się upijam mówiłem, że jestem trzeźwy tylko tak mnie porobiło zmęczenie, taaaa. Zacząłem gubić wartości, zaczęły się biby w Warszawie dziwki, Aga nie zawracała sobie głowy telefonami do mnie, bo już narodziła się moja córeczka. Mój tępy zapity mózg wygenerował sobie kolejny zaje fajny pretekst do picia. Aga mnie odtrąca kosztem dziecka. Jakie to ku….. jest beznadziejne. Ale tak właśnie myślałem.
W 2005 znaleźliśmy w końcu mieszkanie, które nam się spodobało i po dłuższych perypetiach administracyjnoprawnych kupiliśmy je. Oczywiście na konto Agi, bo ja w przypływie inteligencji żeby nie płacić podatków zamknąłem działalność i tym samy pozbawiłem się zdolności kredytowych. Z perspektywy czasu chwała Bogu za to, bo w przeciwnym razie Aga z Pauliną ze spuszczoną głową musiała by wrócić do rodziców. Postawiłem sobie za cel, że jako że zajmuję się aranżacją i wykończeniem wnętrz wycacam nasze gniazdko na tip top. Pierniczyłem się tam dwa lata. Oczywiście piłem regularnie i coraz więcej. Zacząłem już popijać w pracy. Paulinka rosła jak na drożdżach kochałem ją coraz bardziej a nasze drogi z Agą zaczęły się rozjeżdżać. Miała dość wiecznie nawalonego typa przyczepiającego się manipulanta a dla mnie to była kolejna pożywka do picia. Wtedy moja równia przybrała na tyle duży kąt, że przestałem iść do swojego dna a zacząłem już biec.
Pojechałem o Francji żeby zarobić trochę więcej kasy żeby jak najszybciej móc się wprowadzić do naszego mieszkania. Dupa tam zarobić pojechałem jeszcze bardziej poprawić sobie komfort picia. Zamieszkałem na sqat-cie w szczytowym momencie, bo ludzie się tam przewijali jak w mrowisku było nas ze trzydzieści osób. Przy takim zagęszczeniu czynnych alkoholików i narkomanów impreza trwało 24/24h Zawsze ktoś jechał z tematem. Pojawił się haszysz. Prawdę mówiąc paliłem, bo paliłem od czasu do czasu, ale ten stan mnie nie kręcił. Zdecydowanie wolałem chlanie. Warunki do picia pierwsza klasa najtańsze wino było tańsze od dobrej, jakości wody mineralnej. Jak nie byłem amatorem wina tak we Francji zmieniłem swoje preferencje. Opijałem się na umór wlewając w siebie dziesiątki litrów tego szlachetnego trunku. Bijatyki, dziwki, kradzieże i alkohol taki był skutek emigracji zarobkowej. Oczywiście nie mogłem przepuścić takiego faktu jak sqat do zmanipulowania Agi. Nie widzisz, co ja robię dla Ciebie i Paulinki Żeby nie płacić za mieszkanie wyprowadziłem się na sqat. Gówno prawda nie musiałem się przeprowadzać, bo od pierwszego dnia pobytu we Francji zamieszkałem na sqatcie. Wieczna impra, kiedy tylko dusza pragnie zawsze można było się nastukać. W przypływie dobroci wynająłem hotel i zabrałem na tydzień wakacji Agę i Paulinkę. A co niech ma, później jej milion razy wytknąłem wakacje w Paryżu, rzygała już tym Paryżem pewnie jak by się spodziewała takich konsekwencji poprosiłaby stewardesę o spadochron i wyskoczyłaby gdzieś po drodze. Emocje mną targały już wtedy ze skrajności w skrajność. Ale każde uczucia zarówno te przyjemne jak i nie przyjemne traktowałem alkoholem równo. Byłem w sanie euforii piłem, smutek też zapijałem. Powoli stawałem się samotny nie dzieliłem się problemami z innymi konsekwentnie i kategorycznie oddalałem się bardzo szybko od ludzi, którzy zauważali, że mam problem z alkoholem. Nienawidziłem jak ktoś mówił mi, że powinienem przystopować. Wróciłem po pół roku z Francji i zabrałem się za finalne wykończenie mieszkania.
W między czasie stosunki z Agą były coraz to gorsze, zacząłem ją podejrzewać, że kogoś ma. Jak się później okazało nie myliłem się. Byłem tak nieszczęśliwy, że już bez żadnych oporów upijałem się w domu, co wieczór. Taką miałem receptę na pełne odzyskanie Agi. Żałosne. Prześladowałem ją psychicznie na każdym kroku. Sprawdzałem na każdym kroku. W zasadzie jak sobie teraz uświadamiam przestałem się interesować własnym życiem, oczywiście sobie nie miałem nic do zarzucenia. Podczas którejś kłótni w pijackim amoku stwierdziłem, że tak dłużej być nie może i nażarłem się jakichś prochów, rzecz jasna na oczach Agnieszki a co niech wie, że umrę przez to, że poświęca mi za mało czasu i uwagi. Błagała, prosiła wyrywała mi je z rąk a ja się w tym pławiłem. Ja tu jestem Bogiem i decyduję, kiedy masz mnie przestać kochać, tak wynikało z moich czynów, które rodziły się w zapitej głowie. Zżarłem tego czterdzieści może pięćdziesiąt nie wiem sam, ale wymusiłem, powiedziała, że mnie kocha i że mnie nie zostawi. Potem dwa palce w gardło i zwymiotowałem wszystko. Gorzej było rano spojrzeć w jej zapłakane oczy… Masakra. Zacząłem regularnie ją szantażować moim samobójstwem. Kiedy tylko kapkę było nie tak coś wymyślałem, oczywiście bezpiecznego dla siebie żeby przypadkiem mi się nie udało. Najbardziej się przestraszyłem jak próbowałem sobie podciąć żyły i za bardzo wczułem się w rolę. Przeciąłem sobie tętnicę a ja zamknięty w łazience. Po drugiej stronie dobijająca się Aga. Krew się leje a drzwi otworzyć nie wypada. W końcu to był zamach na własne życie. Wybabrałem zakrwawioną łapą na podłodze „Kocham Cię Aga” i otworzyłem. Robiło wrażenie. Jezu jakie to jest prymitywne, ale tak mi alkohol zrył beret. Aga zaczęła się mnie bać. Bała się że w końcu mi się uda.
Zamieszkaliśmy w swoim mieszkaniu a ja zacząłem tego żałować, bo gdy mieszkaliśmy u rodziców Agi pod moją nie obecność, czyli jak byłem w pracy w Warszawie, kontrolę nad wszystkim mieli jej rodzice a tu hm mm… Hay life. Piłem codziennie od samego rana w pracy spokojnie ze cztery piwa lub ćwiartkę a po pracy do nieprzytomności. I tak codziennie. Jak jeździłem do domu piłem starą metodą dwa trzy piwa legalne reszta poutykana w różnych miejscach.
Pamiętam jak skończyły się moje szantaże z samobójem. Po pewnej kłótni z Agą wziąłem jakiś sznurek i powiedziałem, że idę się powiesić do lasu. Wyszedłem i… zong. Aga popsuła mi cały plan, nie pobiegła za mną. Poszedłem, więc najpierw do sklepu kupiłem sześciopak piwa i w lesie się dopiłem na Maksa. Jak wróciłem powiedziałem, że nie warto dla niej umierać i tak się skończyły manipulacje z samobójstwem. Pieprzyło się między nami konkretnie. A ja nie potrafiłem zapanować nad emocjami, więc piłem i zacząłem olewać pracę.
Koszmar zaczął się jak pewnego dnia zadzwonił do mnie mój sąsiad a zarazem kumpel i powiedział, że gdy jestem w Wasaw przyjeżdża do Agi koleś i czasami auto stoi całą noc. Straciłem wtedy praktycznie kontakt z własnym mózgiem nie potrafiłem racjonalnie myśleć nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Nie informując nikogo pojechałem to sprawdzić. Oczywiście w pociągu już się nawaliłem. Czekałem na konkurenta u mojego sąsiada pijąc piwo za piwem. Nic się nie działo, więc poszedłem do domu rozmówić się z Agą. Kłótnia od progu i sprawdzanie wszystkiego, łącznie ze śmietnikiem no i pech chciał, że między innymi odpadkami były zużyte prezerwatywy. Pobiłem wtedy Agę, w pokoju obok była Paulinka i wszystko słyszała. Płacz, krzyki, przekleństwa, groźby. Historia zatoczyła koło. Miałem ojca oprawcę i stałem się oprawcą na oczach własnego dziecka. Gdy się obudziłem rano, mimo że z Bogiem straciłem kontakt wiele lat wstecz prosiłem go żeby to była nieprawda. Potworny kac fizyczny, wstyd, gigantyczne poczucie winy. Gdyby nie to, że Aga pod pretekstem pójścia do pracy pojechała po rodziców pewnie bym w końcu zrealizował plan samobójstwa, nie wiem nie będę gdybał, ale jedno jest pewne wtedy pierwszy raz planowałem to bardzo poważnie. Jednak została ze mną Paulinka. Nie zapomnę tej sytuacji do końca moich dni. Siedziała biedna na podłodze przez kilka godzin i rwała karki z bloku rysunkowego. Rwała je na drobniutkie kawałki, Nawet jak mi odpowiadała na jakieś pytanie słychać było strach w jej głosie i nie patrzyła mi w oczy. Wiedziałem, że panicznie się mnie boi, mimo że nigdy nie podniosłem na nią ręki. Siedziałem, piłem, płakałem i nie mogłem znieść myśli, jaki ze mnie sk……l i jaką krzywdę wyrządziłem dwóm „kobietom”, które bardzo kocham. Mimo próśb namawiania swoich rodziców Aga nie poszła na obdukcję ani na policję.
Pojechałem do Warszawy już bez rodziny, do której mogę wrócić. Olewałem wszystko i wszystkich. Było mi wszystko jedno, co się stanie. Żyłem jak szachraj wyłudzałem zaliczki od klientów zaczynałem coś robić żeby wysępić kolejną zaliczkę i po chwili uciekałem, i kolejny, kolejny… Piłem, piłem, piłem. Ciągnąłem tak przez rok. Nękałem ją telefonami robiłem jakieś naloty na mieszkanie jak sobie coś ubzdurałem w głupim łbie. Kiedyś nawet udało mi się trafić na moment, gdy Aga była ze swoim nowym facetem w domu. Nie otworzyła mi drzwi i słusznie, bo byłem tak nakręcony, że chodziłem z nożem w kieszeni żeby wyznaczyć sprawiedliwość i osądzić, do kogo Aga należy. Gość zadzwonił na policję tak się mnie panicznie bał. Teraz wiem, że jeszcze wtedy mogłem wszystko naprawić, bo nim policja przyjechała Aga kilka razy do mnie dzwoniła i prosiła żebym uciekał. Bała się, że mnie zamkną. Oczywiście zinterpretowałem to inaczej. Dziwka ze swoim gachem nasyłają na mnie policję. Podczas interwencji tak ich zmanipulowałem, że patrzyli na mnie jak na biedną owieczkę. Dowiedziałem się, że mogę dać mu w mordę, ale jak nie będę miał świadków. Rok później po tym horrorze z Agą wyjechałem (ta aa wyjechałem) uciekłem od wszystkiego do Francji. I tak się zaczął mój początek końca, sprint do mojego dna. Trwało to kolejne trzy lata. I tyle właśnie trwał mój ostatni ciąg.
Szybko otoczyłem się ludźmi, którzy z asertywnością byli na bakier. Jeżeli okazało się, że czasami ktoś odmawia picia odbijałem taką znajomość. Do całego szamba, w którym siedziałem po same uszy dołączyły prochy. Kontakt z Agą i Paulinką utrzymywałem aa aa jak wiatr zawiał. Czasami dzwoniłem, co dziennie czy kilka razy dziennie, innym razem nie odzywałem się dwa czy więcej miesięcy. Przez ten okres byłem w Polsce trzy razy. W tym raz żeby przelecieć mojemu kumplowi jego dziewczynę. To było za karę. Tak to wtedy rozumiałem. Śmiał się ze mnie, że jestem rogacz, więc pomyślałem, że go w ten sposób ukaram. Cały problem wynikł, gdy jego laska się zakochała i zostawiła go dla mnie. Nie miałem zamiaru się z nią wiązać i ją olałem. Pławiłem się w krzywdzeniu kobiet. Miałem totalnie w dupie ich uczucia. Miałem w dupie uczucia wszystkich, Boga, rodzinę, wartości moralne i duchowe. Pracowałem tylko po to żeby było, za co pić, innego celu nie miałem.
Muł pod stopami poczułem dwa lata temu, gdy na totalnym kacu i zejściu rzuciło mną na ulicy. Trafiłem pierwszy raz na detoks. I tak nie przestałem pić. Na drugi dzień wypiłem Monako, czyli piwo z lemoniadą, drugiego dnia dwa, trzeciego dwa piwa, czwartego już się narąbałem. Zdarzało się zasnąć na chodniku, czy trawniku. Przestałem kontrolować pęcherz, nie piszę w Prost, zdarzało mi się zeszczać w spodnie. Brnąłem nie widząc problemu i szukałem gorszych od siebie. Nieeee bym skłamał, zadzwoniłem kiedyś na lekkiej bombie po akcji, gdy nie potrafiłem wystopować z tygodniowej jazdy bez trzymanki, do mojej siostry i jej powiedziałem, że „chyba” mam problem z alkoholem, bo chciałbym przestać a nie mogę, nie umiem. Ale obiecałem, że jakoś postaram się ograniczyć picie. Czcze gadanie. Wszystko sypało mi się między palcami. Byłem już totalnie nie odpowiedzialny. Każda nawet najpoważniejsza sprawa była mniej ważna od picia. Kiedyś szef zwrócił mi uwagę, że przychodzę do klientów na potężnym kacu i tak nie może być to pieprznąłem narzędziami olałem jego, pracę i piłem wtedy ze dwa tygodnie tak na Maksa.
Robiłem swego czasu mały remont w mieszkaniu jakieś malowanie i takie tam piłem oczywiście jak… no jak??? Jak zwykle pewnego dnia obudziłem się i nie poznałem pokoju wszystko powywracane na podłodze jedna wielka breja przemieszanej krwi z moczem. Nie wiem, co się stało straciłem świadomość poobijana twarz rozwalony łuk brwiowy. Masakra zawziąłem się, że nie będę pił i wytrzymałem… Jeden dzień. Innym razem piłem w jakiejś knajpie z Polakami, których praktycznie nie znałem. Ocknąłem się obity ze dwadzieścia metrów od knajpy, nie mogłem stać na własnych nogach. Ulitował się nade mną jakiś czarnoskóry koleś i podprowadził mnie pod kamienice mojego ziomka od butelki i dragów. Dobrodziej odprowadził mnie i podprowadził portfel i telefon. Nie udało mi się tamtej nocy sforsować czterech pięter klatki schodowej, spałem na pierwszym półpiętrze. Okradałem kumpli, z którymi piłem. Gdy już zasnęli z upojenia a ja byłem na chodzie dzieliłem się ich kasą z portfel i szedłem się dopić. Wstydzę się tego wszystkiego, co robiłem wtedy, ale chcę to przelać na język pisany dla siebie i dla innych.
W lipcu w ubiegłym roku rozpoczął się mój wielki sprint do mojego dna, sierpień był ostatnim okrążeniem. Wyjechałem w delegację do Lyon mieszkałem w hotelu, w zasadzie akademiku, który na okres wakacji robił za hotel pracowniczy. Brak szefa na miejscu sprzyjał mojemu destrukcyjnemu piciu. W czasie pracy wypijałem, co najmniej pół litra wódki w drodze do hotelu kilka piw a na miejscu znowu wóda i tak było z półtorej tygodnia do momentu, gdy poszedłem do pracy przebrałem się i stwierdziłem, że pierwsze kupię sobie piersiówkę. Kupiłem siadłem na ławce wypiłem poszedłem kupić kolejną i w połowie drugiej pomyślałem pieprzyć pracę. Dopiłem to, co miałem Kupiłem 07 i poszedłem do parku. Wlazłem w jakieś zarośla położyłem się i piłem, zasypiałem budziłem się i piłem nawet nie podnosiłem się do sikania, sikałem na leżąco. Wstałem wieczorem jak już butelka była pusta. Więc po drodze kupiłem następną, rano kolejną już się nie cackałem wcale. Przestałem jeść Przyjmowałem głównie płyny w formie wódki, bo przepijać rzadko już przepijałem. Czułem, że zaczynam wariować. Czułem się fatalnie fizycznie, ale nie przestawałem pić. Nie trzeźwiałem ani odrobinę, bo gdy tylko się przebudziłem pierwsze, co robiłem „waliłem” solidną „lufę” i zapalałem papierosa. Bardzo się bałem, że to, co dzieje się z moim mózgiem jest już nie odwracalne. Chciałem umrzeć chciałem się zapić, bo bałem się umierać na trzeźwo. Przyjechał mój przyjaciel prawdziwy i jedyny z okresu mojego picia. Przyjechał na zastępstwo za mnie a ja… Ja już nie byłem w stanie żeby samodzielnie wsiąść do TGV żeby wrócić do Paryża. Wpadłem na genialny pomysł żeby dopić resztę wódki z butelki i położyć się na ulicy a kumple w tym czasie zadzwonią po pompiers-ów niech mnie zawiozą do szpitala. Tak zrobiliśmy tylko, że panowie zdaje się mieli jakąś imprezę i sanitariusze przyjechali dobrze zrobieni. Zapakowali mnie do wozu ratunkowego i powieźli do szpitala całą drogę obijając po pysku, że nie potrafię pić. Teraz to zabawne, ale wtedy straciłem wszelką nadzieję. Położyli mnie na korytarzu i tak leżałem do rana. Koło szóstej wyszedłem zapalić i zobaczyłem, że otwierają knajpę wróciłem po paszport i tyle mnie widzieli. Wypiłem kilka pięćdziesiątek i pojechałem do hotelu. Pracowałem nad swoją destrukcją jeszcze przez kilka dni wlewając w siebie alkohol. W między czasie skończyła się kasa a mój kumpel nie chciał mi kupować gorzały. Więc co zrobiłem??? To, co umiałem najlepiej zmanipulowałem go, że będzie odpowiedzialny za moją śmierć, bo jak mi nie kupi to wyskoczę z okna a pokój miałem na drugim piętrze. Kupował… Bał się. Szef dzwonił do Dawida żeby spakował mnie i „wy……ł” z hotelu, lecz on nie zgodził się. Powiedział, że nie może mnie zostawić czy wyrzucić w takim stanie, bo umrę gdzieś na ulicy nawet nikt nie będzie wiedział gdzie i kiedy. W konsekwencji moje picie zakończyło się jak leżałem na łóżku oszczany, gdy Dawid wrócił do hotelu, w koło pełno petów niedopita flaszka i pełno pustych butelek. Z opowiadań wiem, że całe ciało mi się trzęsło, brakowało mi powietrza a akcję serca miałem taką, że aż mi koszulka podskakiwała. Nie chcieli czekać na pogotowie i jeden kumpel pobiegł po taxi a Dawid w tym czasie mnie przebierał. Zanieśli mnie do auta i zawieźli do psychiatryka. Dawid już wtedy siedział przy mnie i pilnował żebym nie uciekł przypadkiem. Koszmar nie znałem AZA z tej strony. Wróciłem wieczorem do hotelu po kilku kroplówkach i po lekach uspakajających i teraz widzę, jakie spustoszenie w mózgu robi alkohol u czynnego alkoholika, Dawid biegał po mieście szukając nocnej apteki a ja w tym czasie kończyłem niedopitą wódkę, ale to był ostatni alkohol. Na drugi dzień podjąłem decyzję, że jadę do Polski na leczenie. Mimo że mózg funkcjonował własnym życiem wiedziałem, czułem to, że inaczej nie dam sobie rady. W konsekwencji nim po trzech dniach pojechałem do Polski miałem atak padaczki alkoholowej, omamy wzrokowe i słuchowe, (które zresztą przywiozłem jeszcze na jakieś dwa dni do polski) ostre podrażnienie jamy ustnej i przełyku( Z gardła, języka, podniebienia i dziąseł lała mi się krew) początkowe stadium polineuropatii.
Gdy na lotnisku zobaczyłem brata płakałem jak dziecko, zresztą teraz jak to wspominam łzy cisną mi się do oczu. Płakałem i powtarzałem sobie w duchu „Jurek to już koniec, już nic Ci nie będzie” Bałem się odezwać, bo nie wiedziałem czy ktoś coś do mnie mówi czy to tylko wytwór mojego mózgu. Wstydziłem się powiedzieć, że zwariowałem, byłem przekonany, że to są nieodwracalne zmiany. Powiedziałem, że może być taka sytuacja, że będą musieli zawieść mnie do szpitala, bo coś się ze mną dzieje nie tak. Po jedenastu dniach nie jedzenia zacząłem jeść, początkowo jogurty i rosół. Przez pierwszy miesiąc przytyłem 12kilo.
Dzisiaj mam cudowny kontakt z moją córeczką Paulinką, z Agnieszką jesteśmy przyjaciółmi. Znalazłem cudowną Kobietę i budujemy nasz związek na szczerości, szczerości i jeszcze szczerości. Jestem po terapii stacjonarnej i w trakcie pogłębionej. Regularnie uczestniczę w mitingach AA. I tyle o sobie
Tą historię dedykuję tym, którzy myślą, że pachnący, ładnie ubrani bądź ubrane Panie i Panowie na mitingu to jacyś pajace pijący kiedyś jednego drinka do obiadu. Nie kochani Tak wyglądają wraki ludzi, którzy postanowili trzeźwieć.
A dzisiaj??? Dzisiaj nie chcę już pić. Nie wiem jak długo, po prostu dzisiaj nie piję. Dzisiaj trzeźwieję (czasami z różnym skutkiem, ale się staram )


Nie wiem jak zacząć, nie wiem od czego… Tyle tego wszystkiego w moim życiu się wydarzyło. Wszystko ważne, bo każdy dzień był skutkiem poprzedniego i przyczyną następnego. Może zatem najpierw od końca.
Mam na imię Dorota i jestem alkoholiczką. 18 kwietnia minęła ósma rocznica mojego trzeźwienia i dziś, z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, ze jestem człowiekiem pełnym radości i chęci do życia, a co dla mnie równie ważne – szczęśliwą, spełnioną kobietą.
A teraz od początku.
Muszę w tym miejscu napisać parę słów o swoim dzieciństwie, bo mimo, ze było długo przedtem, zanim odkryłam zbawienną moc alkoholu – tak naprawdę zaważyło na większości tego, co nastąpiło potem… Urodziłam się w tzw. dobrej rodzinie, w której nie było alkoholu, przemocy, żadnych patologii, ale… nie było także miłości – nie było jej dla mnie… Jedynym moim zadaniem było nie przeszkadzać, nie sprawiać kłopotów, nie zajmować nikogo swoim istnieniem. Moja matka chorowała na SM i w związku z tym miała bardzo poważne problemy przy moich narodzinach. Opowiadała mi często jak powitała mnie na tym świecie słowami: Boże! Tyle się namęczyłam i dziewczyna – brrrr !!!… Śmiała się przy tym. Ja tez się wtedy śmiałam. Dziś nie jest mi do śmiechu, gdy myślę jak inaczej mogłoby wyglądać moje życie bez tej ustawicznej walki pomiędzy moją bezsprzecznie kobiecą naturą, a pragnieniem zasłużenia na akceptację matki i to nawet na długo po tym, gdy umarła. Podświadomie wyszukiwałam dowodów, na to, że nie jestem taka jak inne dziewczynki, a potem inne kobiety. Doprowadziłam w końcu do tego, że przez większość życia miałam ogromny problem z tożsamością. Konflikt wewnętrzny rozpoczęty od niemożności utożsamienia się z płcią, z czasem opanował pozostałe sfery mojego życia. Czułam się jakoś tak „pomiędzy” albo „nigdzie”. Z jednej strony pragnęłam gdziekolwiek przynależeć, zaś z drugiej – miałam wieczne poczucie, że nigdzie tak do końca nie pasuję… Łasiłam się do ludzi, biegłam wszędzie, dokąd mnie zawołali, nie zastanawiałam się, czy czyjeś towarzystwo mi pasuje, czy jest dla mnie odpowiednie – jedynym kryterium wyboru był fakt, że mnie chcą; nieważne dlaczego i po co…
W wieku 15 lat po raz pierwszy spróbowałam alkoholu – zaczęłam od razu od wódki. Nigdy nie zapomnę tego fantastycznego, wypełniającego mnie uczucia ulgi, jakiego doznałam już po pierwszym kieliszku. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ustąpiło całe napięcie, żal, gorycz i smutek – przestałam być „inna”. To był przełom – właśnie odkryłam lekarstwo na wszystkie moje bóle!
Wiele lat później poznałam ludzi, którzy po latach udręki spowodowanej uzależnieniem są trzeźwi i szczęśliwi. Mawiają oni m.in.: Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że przestaliśmy kierować własnym życiem… No właśnie. Tamtego lutowego dnia, kierowanie moim życiem (pośrednio lub bezpośrednio) przekazałam na wiele, wiele kolejnych lat wódzie, tylko, że wówczas nie miałam o tym pojęcia. Wydawało mi się, ze panuję nad tym wszystkim, tylko rzeczywistość mnie przerasta, że na trzeźwo po prostu nie dam rady znieść losu, jaki przypadł mi w udziale. Byłam przekonana, że wszystko, co mnie spotyka jest wynikiem jakiegoś horrendalnego pecha, pasma nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Piłam, bo byłam nieszczęśliwa, Piłam bo byłam samotna. Piłam, bo nikt mnie nie rozumiał. Piłam, bo „ktoś” zabrał mi moje życie i siłą wepchnął mnie w jakieś inne – nie moje. Piłam, bo urodziłam się w nieodpowiednich czasach, w nieodpowiedniej rodzinie. Piłam, bo nie wyglądałam jak dziewczyny z bilbordów. Piłam, bo nikt mnie nie kochał. Piłam bo, bo, bo… – nie wystarczyłoby papieru na wypisanie tych wszystkich powodów…
Moja samoocena, poczucie własnej wartości były na tak niskim poziomie, że chyba nie znalazłyby się na żadnej skali. A z drugiej strony, gdzieś w głębi duszy, czułam się dobra, szlachetna, pełna pozytywnych wartości, zdolna do miłości, poświęcenia, altruizmu, itd., itd. Miałam jednak przeświadczenie, że nikt mnie nie potrzebuje takiej, jaką jestem, że to, co mam do zaoferowania jest niewystarczające do zrównoważenia tych wszystkich moich niedostatków, wad, niedoskonałości. Przekonanie, że tak strasznie nie pasuję do tego świata, ze nie mam na nim własnego miejsca ani nikogo, dla kogo byłabym ważna, potrzebna, niezastąpiona – powodowało cierpienie, którego nie mogłam ukoić niczym poza alkoholem. Zresztą – dość szybko przestałam szukać jakiegoś innego sposobu na odzyskanie spokoju i radości życia. Myślałam po prostu, ze cokolwiek zrobię, to i tak nie zda się na nic, bo taka już widać moja karma – cierpieć z powodu okrutnego losu, niedoceniona przez podłych, bezdusznych ludzi. Nie chciałam już niczego więcej, jak tylko przetrwać, nie cierpieć, nie czuć bólu (z czasem wręcz fizycznego). Wódka była w zasięgu ręki, a co najważniejsze – działała natychmiast,
Nigdy nie przemknęło mi przez głowę, że wszystkie te rzeczy, które brałam za przyczyny – były w rzeczywistości skutkami, że każdy kolejny kieliszek pogłębia pustkę, niezgodę, izolację, ból i samotność. Beznadziejnie czekałam, że coś się zmieni, że stanie się cud, ze zjawi się jakiś przysłowiowy książę na białym koniu i zabierze mnie z tego bagna, które mnie otacza. Kompletnie nie kojarzyłam, ze bagno jest częścią mnie, jest we mnie, a nie na zewnątrz, że moje życie w doskonały sposób wypełnia najkrótszą definicję obłędu „robisz w kółko to samo, a oczekujesz zmian”.
Ta moja choroba, alkoholizm, działa tak, że paradoksalnie – w krótkich przebłyskach świadomości, gdy docierało do mnie, co ja wyprawiam, jak po kolei rujnuję wszystko, co kiedyś było ważne (dom, rodzina, dzieci, mąż, praca, szacunek, godność, moralność, wiara, uczciwość, przyjaźń, zaufanie, odpowiedzialność, etc) – byłam tak zdruzgotana i przerażona, że nie mogłam tego znieść i … musiałam się napić, żeby przeżyć.
Moje wyobrażenie alkoholiczki nie odbiegało znacząco od powszechnego stereotypu – brudnej, zaniedbanej, śmierdzącej pijaczki, śpiącej byle gdzie i z byle kim, pijącej denaturat albo tanie wina…. A ja cóż ? Nie spałam na dworcu, nie kradłam po sklepach, nie byłam w areszcie, w izbie wytrzeźwień, nie „dawałam” za flaszkę, nie straciłam rodziny, pracy, domu…. itd., itd…
Bardzo długo nie mogłam dostrzec, że od dawna jestem już na dnie, którym była kompletna i całkowita ruina mnie samej, mojego wnętrza i relacji bliskimi. W jakimś momencie z przerażeniem stwierdziłam, że wszyscy ważni dla mnie ludzie przestali już interesować się tym czy piję, czy nie piję i w ogóle, co się ze mną dzieje Spełnił się koszmar, przed którym przy pomocy wódki chciałam uciec. Przestałam istnieć, przestałam mieć znaczenie…
Dziś wiem, ze wszystko to, co mieści się w stereotypie brudnej pijaczki – było także dla mnie tylko kwestią czasu, gdybym któregoś dnia nie dostąpiła łaski uwolnienia od obsesji picia. Stał się cud, o którym pisałam wcześniej, tylko, że nie książę na białym koniu był jego sprawcą, a szarpiący się w delirium pijak przypięty pasami do łóżka na detoksie w Ząbkach. To dziwne i niewytłumaczalne, ale właśnie tak było. Nagle, w jednej chwili zrozumiałam, poczułam całą sobą kim jestem. I co dziwniejsze, zamiast przygnębienia, moje utożsamienie się z tym „menelem” (tak wtedy myślałam o tamtym człowieku) przyniosło mi niespotykaną wcześniej ulgę. Tak – w końcu byłam kimś naprawdę, w 100%, bezapelacyjnie, niepodważalnie. Po tych wszystkich latach, kiedy nie byłam tak naprawdę ani kobietą, ani matką, ani żoną, ani pracownikiem, koleżanką (chyba nawet człowiekiem już przestałam się czuć) – nagle miałam coś, czego mogłam się uchwycić. I tak właśnie zrobiłam. Niedługo po wyjściu z detoksu podjęłam terapię na Oddziale Dziennym na ul. Zgierskiej. Dowiedziałam się tam bardzo wiele o chorobie alkoholowej, o jej mechanizmach, o tym dlaczego żyłam… właśnie tak, jak żyłam. Zrozumiałam, że piłam nie dlatego, że jestem zła, podła czy głupia, ale dlatego że jestem chora na alkoholizm, który tak właśnie się objawia – utratą kontroli nad piciem dokładnie w chwili sięgnięcia po pierwszy kieliszek.
Terapia pozwoliła mi odzyskać moje życie, ale także wziąć za nie odpowiedzialność – bo z niejakim zdumieniem dowiedziałam się, że to nie „ktoś”, nie los ani nie zbiegi okoliczności odpowiadają za to jak myślę i co czuję, tylko ja sama…
Pamiętając, o tym, co stało się z moim życiem, ze mną samą, a też i o tym, że alkoholizm jest chorobą przewlekłą i postępującą i śmiertelną, nie sięgam dziś po ten pierwszy kieliszek. W terapii dostałam wszystkie potrzebne „narzędzia” do radzenia sobie z problemami bez używania alkoholu. No i radzę sobie. Coraz lepiej sobie radzę. Cały czas pracuję nad tym, by się wzmacniać i rozwijać. Dużo czytam, spotykam się i rozmawiam z ludźmi podobnymi do mnie, korzystam z ich doświadczeń. Mam przyjaciół – kilku, ale za to prawdziwych, przez duże P. Nie czuję się już inna, wyrwana z kontekstu. Czuję jak moje wnętrze, które przez tamte poprzednie lata stało się wypaloną, pustą „czarną dziurą” powoli zapełnia się kolorami, uczuciami. Żyję. Po prostu żyję…
Dorota alkoholiczka


MOJA DROGA DO TRZEŹWOŚCI
Moje 5 lat, dla jednych to mało dla innych dużo, dla mnie wystarcza aby zrozumieć i zmieniać swoje życie, aby stawać się lepszym i wartościowym człowiekiem, żyć godnie i uczciwie.
Pięć lat temu wypadek przerwał pijacką karierę, sala i łóżko szpitalne na chirurgii urazowej na 9 tygodni stało się moim domem, pobyt w szpitalu był przełomem w moim życiu, gdzie żywcem zostałem pozbawiony mojego pijanego życia.
To właśnie w szpitalu miałem czas na analizę własnego dotychczasowego życia. Byłem wrakiem człowieka, obdarty ze swoje j godności, szacunku do samego siebie , sporo miałem czasu na przemyślenia i udowadniania sobie jakim byłem człowiekiem, ojcem i mężem. Gdziekolwiek bym nie otworzył klatki ze swojego życia, nic nie wynikało pozytywnego, samo bagno, całe zło wychodziło na wierzch. Jeden mętlik w głowie, bolało i nie umiałem się z tym pogodzić, ciężko było zaakceptować swoje myśli i zrozumieć dlaczego tak a nie inaczej. Zadawane pytań, odpowiedzi ,koszmar ,wstyd przed samym sobą, alkohol zawładnął całkowicie moim życiem, zrujnował zdrowie, a także rujnował spokój rodzinie, zgnoił, zabrał godność, wyciągnięte wnioski przeobrażały się chęci zrobienia czegoś aby wyjść z tego dna alkoholowego. Po wyjściu że szpitala, chodziłem o dwóch kulach przez pół roku, drugie pól roku o jednej kuli, sprawiało mi to problem poruszania się, właściwie to początki spędzałem w domu, mało gdzie się ruszając .Odwiedziny przyjaciół rodziny, rekompensowały moje siedzenia w domu, któregoś dnia przyjechał przyjaciel i rozmowa potoczyła się w kierunku pomocy dla mnie, zaproponował mi pójście na mityng, opowiedział mi jak wygląda taki mityng, co się robi i czemu to służy, po kilkunastu dniach rozmów na temat choroby alkoholowej podjąłem decyzję , poprosiłem przyjaciela aby mnie zabrał co też się tak stało, drżało całe ciało ,wystraszony wszedłem na salę mityngową na jednej z grup w Mysłowicach, przywitano mnie bardzo serdecznie i przytulano do siebie, był to dla mnie szok, łzy w oczach i radość, byłem przywitany ja k swój, powoli przechodził strach, poczęstowano mnie kawą, zobaczyłem świeczkę na stole, jedno skojarzenie jakie się nasunęło to płomień nadziei, siedziałem cały czas i słuchałem innych ,nie mogłem uwierzyć , że ludzie tak otwarcie mówią o swojej chorobie, jakie osiągali dna i jak teraz radzą sobie w tej chorobie, wszystko to było dla mnie nowe, ale co mówili o sobie mogłem się w wielu przypadkach utożsamić, to tak jakby cząstki ich życia przypominały moje życie. Mityng się zakończył ,szybko to zleciało, nawet pamiętam słowa prowadzącego ,ze zrobiłem pierwszy krok przychodząc na mityng a tym samym uczyniłem akt pokory i bezsilności wobec alkoholu, tak rozpoczęła się moja droga zdrowienia w AA. Na mityngi zacząłem uczęszczać częściej co dawało pewność siebie i dodawało wiary, że skoro tylu ludziom się udało, to dlaczego mnie ma się nie udać, wierzyłem w to bardzo, chciałem i miałem wolę nie picia. Po dwóch miesiącach zdecydowałem, że pójdę na grupę w swoim mieście, już bez emocji spokojnie zawitałem na jednej z grup dąbrowskich przy klubie abstynenta. Scenariusz ten sam , ciepłe powitanie, rozmowy, gro osób mnie znało z imienia ponieważ moja Małgosia, też była w grupie Al- Anon przy tym samym klubie, jednocześnie poszedłem na terapię wstępną, później następna i terapia 9 miesięczna nawrotów. Po 5 miesiącach w AA, zaproponowano mi pierwszą służbę w grupie i tak zostałem skarbikiem grupy, byłem dumny ze powierzono mi pieniądze grupy, mnie człowiekowi nieodpowiedzialnemu, ale to była radość ze grupa mi zaufała, przez okres 5 lat przeszedłem wszystkie służby rotacyjne w grupie, będąc na jednej grupie mandatariuszem brałem udział w spotkaniach roboczych intergrupy, przez okres dwóch lat, będąc jednocześnie łącznikiem ds. Internetu. Obecnie jestem sekretarzem w Intergrupie od grudnia ubiegłego roku, służba trwa 2 lata. Pracuję na programie 12 kroków, byłem dwukrotnie w Strzyżynie na terapii Krokowej 1-3 i 4-5.Krok czwarty był krokiem bolesnym, bo bolało rozgrzebane życie od dzieciństwa ,w kroku piątym wyznałem swoje błędy sobie Bogu i drugiemu człowiekowi, warto było bo po jakimś czasie życie moje stało się radośniejsze, pozbyłem się bagażu, już nie myślę o tym co narozrabiałem w swoim życiu, przymknąłem drzwi ,pozostawiłem uchylone, abym wiedział kim jestem i jak szybko mogę trafić tam skąd wyszedłem, a ja już nie chcą tam wracać. Przekonałem się że program działa. Uczęszczając na mityngi dokładam sobie cegiełkę na budowę muru odgradzającego mnie od alkoholu. Służby w AA nauczyły mnie pokory i odpowiedzialności, służby są dla mnie dowodem na to że można zmieniać swoje życie z beznadziejnego na pełne radości , nadziei, optymizmu i wartości. Tradycja Trzecia uczyniła ze mnie człowieka do właściwego podejścia dla nowo przybyłych, bez względu na ich przynależność ,kim są i jak nisko upadli. Dzięki służbom wciąż nabywam sumienności i odwagi, a co najważniejsze pozbywam się pychy i uczę się pokory.
AA i program daje mi wskazówki na życie, następują zmiany, rozkwita życie duchowe i rodzinne. Mam wdzięczność dla Wspólnoty AA, za to że dała mi szansę na nowo żyć i cieszyć się trzeźwym życiem .Nie wszystko jest cacy ,bywają różne dni, ale wiem ze nie jestem doskonały i daję sobie prawo do popełniania błędów, nie kopię się z tego powodu, ale tez wyciągam wnioski aby nie powielać ich. Duża rolę w moim obecnym życiu odgrywa moja Żona Małgosia, od której mam duże wsparcie mam dla niej dużo wdzięczności za to ze walczyła o godne życie dla nas i rodziny, tak pomimo tego co zrobiłem złego w swoim życiu nie zostawiła mnie ,nie rozwiodła się, do końca była i jest przy mnie. Wiem jedno, że nie mogę cofnąć czasu ,jakiś żal straconych lat pozostał, ale wiem że to przebudzenie się na nowo przynosi pozytywne efekty. Dzięki Wszystkim Tym , którzy na tym forum mi pomogli przetrwać te najgorsze dni, miesiące, za zrozumienie i cierpliwość, za to ze było mi dane stać się innym człowiekiem, cieszyć się trzeźwością i radością życia, ważne że obsesja picia odeszła.z wdzięcznością.
NASZE ŚWIADECTWA – ŚWIADECTWA
Strona 2 z 2
Moje picie było takie typowe…typowe picie kobiety. Ukryte, samotne , spychające mnie poza nawias społeczeństwa. Uważam że nic nie dzieje się samo. Trudne dzieciństwo. Brak miłości matczynej. W domu alkohol okazjonalny, święta, urodziny, imieniny. Zła matka, dobry ojciec. Podzielone dzieci, siostra pupilka mamusi, ja pupilka tatusia.
Tylko, że tatuś był w domu gościem, pracował w delegacjach. Nie zawsze mógł mnie obronić. Byłam sama, miałam książki i zwierzęta. Chciałam wyjść z domu, mieć męża i dzieci. Trafiłam na mężczyznę który jeszcze bardziej chciał opuścić dom rodzinny. Wpadłam z deszczu pod rynnę. On przejął kontrolę nad moim życiem. A że ja nie znałam innego życia, więc było to dla mnie stanem normalnym. Dominował, nienawidził dziecka. Dokuczał nas obu. Nie potrafiłam jej obronić. Bałam się że jeszcze bardziej będzie ją gnębił i bił. To był marynarz, a każdy marynarz ( moje zdanie) ma dziury w mózgu. Odkryłam picie ukryte. Dobrze mi się spało, pracowało w domu, sprzątało, gotowało. Przeprowadziliśmy się, nowi sąsiedzi, szybko zawiązały się przyjaźnie. Co piątek, sobota impreza w jakimś mieszkaniu. Na kogo wypadnie, na tego bęc. Tylko ja się uzależniłam. Pierwszy zespół odstawienia dopadł mnie podczas rejsu dookoła świata. W Szanghaju. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Nosiło mnie okropnie do czasu imprezy wieczornej. Zaraz mi się zrobiło cicho. I potem już leciało z górki. Wróciłam do kraju i musiałam już pić. Już wiedziałam że jak zaczyna nosić trzeba się napić. Potem nie doprowadzałam do „noszenia”. Piłam ciągami. Marynarz zszedł z e statku w USA, zadzwonił że nie wraca. Ciąg codzienny non stop. Dzwonił często. Nie potrafiłam z nim rozmawiać bez flaszki. Piłam w nocy, rano do pracy. Do pracy przyjeżdżałam pijana, nikt ze mną nie rozmawiał. Nie odpowiadano mi na dzień dobry, prawie pluli. Musiało się skończyć tym że dwa razy kazali mi napisać prośbę o zwolnienie za porozumieniem stron. Byłam na rauszu i byłam odważna, nie dałam się. Pracuję tu do tej pory. Wicedyrektor mi wtedy mówił, że mam problem, że niedługo sprzedam kołderkę z łóżeczka dziecka. Nie wiedziałam co on do mnie rozmawia. Jak to sprzedać?? Po co?? Jakże mało wtedy wiedziałam. Odbudowałam stosunki w pracy. Pomogłam kilku osobom, paradoks, tym co mnie nie znosili. Zwrócili się z pytaniem, co zrobić bo ktoś w rodzinie pije. Marynarz uciekł w lipcu, a ja w grudniu już trafiłam na pierwszy miting. Byłam tam kilka razy, ,odeszłam. Przykro mówić, ale ludzie którzy wtedy tez byli już w ruchu mówią że „tamci” mi zrobili krzywdę. Nie interesowali się mną, nie powiedzieli że są w moim mieście jeszcze inne grupy. Raz w tygodniu było mi za mało. To było tak dawno, 4 osoby tylko przychodziły, włączając mnie. Napiłam się i odeszłam od nich. Poszłam na terapię, było kapitalnie. Dowiedziałam się że jestem ZDROWA. Nie jestem nienormalna. Tylko jestem alkoholiczką. Ulżyło mi. Dlaczego „tamci” mi tego nie powiedzieli??? Jakie miałam wtedy pijane myślenie. To że nie mogę przejść obok sklepu żeby nie kupić piwa, brałam za chorobę psychiczną. Po terapii nie piłam przez 8 lat.W tym czasie umarła matka, skończyła się jedna kontrola. Nie chodziłam nigdzie na mitingi, miałam złe wspomnienia. Ale wiedziałam, że tak jak ktoś bez nóg nie może tańczy, tak ja nie mogę pić. Mówi się tak : „ Tylko TY możesz to zrobić SAM, ale nie możesz tego zrobić SAM. Sama wiedziałam że nie chcę pić, ale sama nie mogłam utrzymać tej abstynencji na całe życie. Zaczęłam bywać w towarzystwie. Marynarz wrócił wtedy po roku, nie rozumiał że nie mogę pić, a właściwie że nie chcę pić. Szantażował, zabierał pod parasole do ogródków na posiadówki z sąsiadami. Wyjechał, zapiłam. Nie była to niczyja wina w sumie. Tylko moja. Niczego mądrego nie robiłam z tą swoją chęcią zostania trzeźwą. Załatwił mi terapię, rozgłosił całemu światu że znowu zaczęłam pić. Wiedzieli wszyscy, z pracą na czele. Byłam upokorzona, nie liczył się ze mną. Pocieszał , przytulał, a za chwilę wychodził do sąsiadów z nowiną że ja piję. W końcu jedna sąsiadka go pogoniła .Zaczęłam chodzić na terapię, codziennie przez 6 tygodni. Potem pogłębiona. Było świetnie jak za pierwszym razem. Zaczęłam terapię, ale jego znienawidziłam. Nic na siłę, a on zrobił coś wbrew mojej woli. . Wyjeżdżałam na maratony z grupą terapeutyczną, on w tym czasie chlał do upadłego. Dobrze że często wypływał. Po skończeniu terapii znowu się napiłam. Ktoś w porę zadzwonił , posłuchał bełkotu, namówił na miting. Wytrzeźwiałam. Po czterech miesiącach miałam długie zwolnienie, siedziałam w domu, nogi miałam zdrowe, mogłam chodzić do sklepu. I wymyśliłam sobie że JA opracuję jak się pije kontrolowanie. „Kontrolowałam „ się tak przez dwa tygodnie. Doszło do tego że tylko ja widziałam litery na ścianach, błyszczały, układały się w wiersze. Kłóciłam się z córką, wtedy już prawie dorosłą, darłam się na nią, że mi wmawia że niczego tam nie ma. Poszłam spać, jakoś wytrzeźwiałam. Oczywiście, że znowu ją poprosiłam, żeby zamknęła mnie na zamek górny żebym nie mogła wyjść z domu. Wyszłabym oczywiście. I siedziałam w domu, i telepało mną, nie mogłam wypić herbaty bo rozlewałam. Ale wytrzeźwiałam. I od tej pory nie piję. Pojechałam na miting, przyznałam się, jest dobrze. Marynarz znowu uciekł do USA, ale wtedy to mi było już na rękę. Rozmawiałam z nim tak, że wrócił, ale już nie do mnie. Mitingi dają mi siłę, odwagę do pracy nad sobą. Kiedyś myślałam że piję przez kogoś, a piłam bo mi się chciało pić . Najpierw się nałykałam, a potem wymyślałam dlaczego, przez kogo?
Byłam upokarzana długo, i w końcu nadszedł taki czas że marynarzowi podziękowałam. To on się czuł upokorzony jak go policja wyprowadzała.. Chciał zanocować w naszym wspólnym mieszkaniu, przed rozprawą rozwodową. Brał się znowu do bicia córki, zabrali go i mam święty spokój. Już mnie nikt nie skrzywdzi bez mojego pozwolenia.
Można człowieka wyciągnąć z bagna, ale nie można bagna wyciągnąć z człowieka.
I dobrze że pamiętam to swoje błotko. To mi przypomina przez 24 godziny jak mam teraz żyć. Nie liczę lat abstynencji, to nie jest ważne. Przestałam obchodzić rocznice. Jestem trzeźwa dla siebie. Bo nareszcie siebie kocham.
Finka alkoholiczka

Nie wiem, dlaczego przydarzyło się to akurat mnie. Gdy dowiedziałam się, że jestem chora na śmiertelną, nieuleczalną i bardzo progresywną chorobę, jaką jest alkoholizm, próbowałam za wszelką cenę znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego ja?
Całe dzieciństwo spędziłam w domu, w którym rodzice pili, ale nikt nigdy w rodzinie nie używał słowa alkoholizm. Wydawało mi się, że alkohol jest obecny w każdym domu i że za jego pomocą rozwiązuje się wszystkie problemy. Alkoholik kojarzył mi się z człowiekiem skrajnie wyczerpanym, brudnym, śpiącym na ławce albo żebrzącym pod sklepem. Gdy rozpoczęłam terapię, zrozumiałam, że ta choroba ma różne oblicza. W moim przypadku 2–3 piwa wypijane codzienne przez 6 lat doprowadziły do choroby. Nigdy się nie upijałam, nie piłam tzw. „klinów” na kaca, nie urywały mi się filmy, a mimo to wystąpiły wszystkie objawy uzależnienia: zwiększona tolerancja na alkohol (musiałam zwiększać dawki, aby osiągnąć stan rauszu), alkoholowy zespół abstynencyjny (AZA), objawiający się między innymi drżeniem rąk, nadmiernym poceniem i rozdrażnieniem, oraz zależność psychiczna, czyli inaczej mówiąc przymus picia.
Kiedy miałam 18 lat, wyprowadziłam się z domu. Wynajęłam mieszkanie, znalazłam pracę i stanęłam na własnych nogach. Było mi jednak ciężko. Miałam problemy z rozpoznawaniem tego, co jest normalne, a co nie. Co jest dobre, a co złe. Nie umiałam nikomu odmawiać, nie chcąc sprawiać mu przykrości. I dlatego na przykład kolejni szefowie w pracy dokładali mi nadgodziny, za które nie płacili. Nie umiałam tak naprawdę cieszyć się czymś, bawić, na imprezach byłam spięta, bojąc się oceny mojej osoby. Bardzo poważnie podchodziłam do siebie. Wciąż szukałam potwierdzenia swojej doskonałości, aprobaty kogokolwiek, a życie bez chłopaka, mężczyzny wydawało mi się jakimś koszmarem. Wtedy nie wiedziałam, że są to problemy typowe dla dorosłych dzieci alkoholików (DDA).
Szybko wyszłam za mąż, pracowałam, wynajęliśmy mieszkanie, zdobywaliśmy pieniądze, ale jakoś wciąż daleko było do sielanki. Przecież mój mąż miał być tym księciem, z którym miałam stworzyć bajkowe „żyli długo i szczęśliwie”, a tu nici z bajki. Doszłam do wniosku, że pewnie dlatego nie jest idealnie, że nie mamy dziecka, więc szybko postaraliśmy się o nie… Sielanka jednak się nie pojawiała. Rosły długi, nie umiałam cieszyć się macierzyństwem. Chciałam być idealną matką, a jednocześnie pracować. Towarzyszył mi ciągły niepokój. Gdy córka miała półtora roku, zaczęłam pić. Piwo stało się bardzo szybko lekarstwem na wszystkie smutki i troski.
Myślę, że uzależniłam się od pierwszego piwa. Na początku piłam jedno piwo dziennie, po roku półtora, po 3 latach — dwa piwa dziennie. Dzień w dzień. Trochę mnie to niepokoiło, ale tłumaczyłam sobie, że przecież należy mi się relaks po męczącym dniu, że się nie upijam, że lekarz zalecił mi picie piwa na nerki, że pijam tylko popołudniami i wieczorami i nikomu tym nie szkodzę. W ten sposób działał jeden z mechanizmów choroby alkoholowej — mechanizm iluzji i zaprzeczania.
W pewnym momencie postanowiłam na miesiąc odstawić piwo. Tak naprawdę było to przerwanie trzyletniego ciągu alkoholowego. Przez ten miesiąc myślałam tylko o tym, żeby się napić, ale jednocześnie chciałam udowodnić sobie, że jeszcze nie jest tak źle, że mogę kontrolować picie. Po miesiącu uznałam, że jestem zdrowa, skoro mogę nie pić, i znów zaczęłam kolejny trzyletni ciąg. Piłam 2–3 piwa dziennie. Coraz bardziej izolowałam się od świata i ludzi. Przestałam pracować, nie spotykałam się ze znajomymi. Najczęściej przychodzili moi rodzice, którzy razem ze mną pili. W dzień starałam się być przykładną matką i żoną, wykonywałam jak robot wszystkie obowiązki, żeby wieczorem doznać ulgi. W małżeństwie pojawił się poważny kryzys. Myśleliśmy o rozwodzie. Wpadłam w depresję (alkohol ma działanie depresjogenne), zaczęłam więc zażywać leki antydepresyjne. Rano leki, wieczorem piwo. Konflikty się nasilały. Nie umieliśmy z mężem rozmawiać, nie raniąc się.
Z czasem potrzebowałam coraz więcej bodźców. Różnych zmartwień, kłopotów i awantur. Były mi potrzebne do nakręcenia się i do napicia. Było mi bardzo źle, czułam się ogromnie samotna, więc użalałam się nad sobą — to nakręcanie i użalanie było kolejnym mechanizmem mojej choroby — mechanizmem nałogowego regulowania uczuć. Gdy w ciągu dnia nie byłam pod wpływem alkoholu, byłam osoba nieśmiałą, wycofującą się, zgadzającą się ze wszystkimi, chętnie pomagałam, komu się tylko dało, nawet na siłę. Łatwo było mnie zranić i wciąż towarzyszył mi strach i przeróżne lęki. A gdy się napiłam wieczornego piwa, strach znikał. Doświadczałam spokoju i poczucia mocy. Bardzo chętnie wtedy wszystkim doradzałam, co powinni robić ze swoim życiem, kłóciłam się na internetowych forach z byle powodu, na imprezach stawałam się rozrywkowa. Było to zupełnie tak, jakby były we mnie dwie różne osoby. Dziś już wiem, że działał mechanizm rozdwojonego ja.
Prosiłam Boga o odpowiedź, nawet złościłam się na Niego, że zsyła na mnie wciąż nowe nieszczęścia. Nie mogłam pojąć, dlaczego tak jest. Ludzie mnie nie rozumieli, większość znajomych była wrogo nastawiona, nikomu nie mogłam ufać, rodzice i teściowa wciąż mnie ranili, małżeństwo uważałam za nieporozumienie, praca zawodowa nigdy nie dawała mi satysfakcji, dokuczała niepewność jutra, rosnące zadłużenie na kartach kredytowych i choroby. Jedynie córka trzymała mnie przy życiu. Miałam wrażenie, że męczę się na tym świecie tylko dla niej.
Z czasem zaczynałam coraz bardziej chorować. Wysiadały mi nerki, miewałam częste migreny, bóle kręgosłupa, pojawiło się nadciśnienie i zwykłe infekcje górnych dróg oddechowych, ale powtarzające się co 2—3 tygodnie. Byłam wycieńczona. Podczas kolejnej z chorób myślałam o samobójstwie… Wtedy poprosiłam Boga o pomoc. Po raz pierwszy było to szczere i prawdziwe: „Boże, proszę, pomóż, sama nie dam rady…”. I stał się cud. Kilka dni później przeczytałam w „Gazecie Wyborczej” artykuł na temat hospicjum. Weszłam na stronę internetową hospicjum i przeczytałam o kursie dla wolontariuszy. Jak w jakimś transie zadzwoniłam i zapisałam się na ten kurs, a potem chodziłam regularnie na wykłady. W hospicjum odczuwałam spokój i bliskość Boga. Na ostatnim wykładzie, prowadzonym przez wolontariuszkę z kilkuletnim stażem, usłyszałam, że najpierw trzeba uporządkować swoje życie, wyzbyć się urazy, odnaleźć Boga w swoim życiu, aby móc pełnić tak trudną posługę, jaką jest wolontariat w hospicjum.
Dwa tygodnie po skończeniu kursu moja córka, która nie chciała i nie lubiła chodzić do kościoła, powiedziała do mnie: „Mamo, chodźmy na mszę”. Zgodziłam się i poszłyśmy razem. Było to 16 października 2005 roku. Po mszy usłyszałam jakiś wewnętrzny głos, który powtarzał: „Od dziś możesz nie pić”. Zaufałam mu. Od tego dnia nie piję.
Dotychczas nie wiadomo, dlaczego jedna osoba pijąca alkohol się od niego uzależnia, a inna nie. U dorosłych dzieci alkoholików prawdopodobieństwo wystąpienia uzależnienia od alkoholu jest czterokrotnie większe; wiadomo też, że większość alkoholików na tę chorobę umiera. Pewne jest również, że od alkoholu nie uzależni się ta osoba, która go po prostu nie pije.
Dziś nie zadaję już pytania: dlaczego ja? Zaakceptowałam swoją drogę i chorobę, z którą będę żyć do końca życia. Bóg zaplanował dla mnie wychowywanie się w rodzinie alkoholowej, zaplanował również dla mnie tę chorobę. Wierzę, że miał w tym jakiś cel. Jestem Mu ogromnie wdzięczna za łaskę trzeźwości, za to, że postawił na mojej drodze ludzi, którzy tak bardzo mi pomogli w zatrzymaniu choroby, za odebranie przymusu picia i wskazanie drogi duchowego rozwoju…
Od czternastu miesięcy zachowuję abstynencję. Skończyłam terapię odwykową. Moje życie wygląda teraz inaczej. Nie znaczy to, że nie ma w nim problemów, ale dziś rozwiązuję je na trzeźwo. Wiem, że nie na wszystkie rzeczy mam wpływ. Problemy, kłopoty, jakie na mnie spadają, są drogowskazami. Dzięki nim mogę się rozwijać. Tak jak mrok potęguje światło, podobnie moja radość jest tym intensywniejsza, im więcej trudności udało mi się przezwyciężyć. Wzloty obecnego istnienia spotęgowane są pamięcią o upadkach. Dzięki chorobie cieszę się każdym dniem. Potrafię docenić uśmiech, radość dziecka, cieszy mnie to, że czuję zapachy przyrody, doceniam ciszę, dom rodzinny, przyjaciół. Zastanawiam się czasem, czy bez choroby byłabym w stanie to wszystko zobaczyć…
Agnieszka alkoholiczka